poniedziałek, 22 lipca 2013



  Kolejna historia z cyklu STOP PRZEMOCY nadesłana przez Czytelniczkę,  która wyzwoliła się spod jarzma związku, gdzie partner stosował przemoc. Za jej zgodą, umieszczamy ją na łamach naszego bloga.
-----------------------------------------------------

 Moja historia, i jakby to banalnie nie brzmiało, jest moja, ale wiem, że mogą podpisać się pod nią i inne kobiety – niestety. Bicie, przemoc fizyczna, to już tylko wierzchołek góry lodowej, to już przeważnie szczyt upodlenia, jakie może zafundować kobiecie jej „wybranek”. Ciężko, trudno i to nieopisanie jest się przed samą sobą przyznać – „tak, on się nade mną znęca”, jeszcze trudniej jest o tym powiedzieć, a dla mnie wąwozem nie do przebycia jest żyć ze świadomością, że pozwoliłam na takie traktowanie wobec siebie jakiemuś człowiekowi, o którym mówiłam, że „kocham”.

   Poznałam go, będąc na czwartym roku studiów humanistycznych i wchodząc w dwudziesty czwarty rok życia, on miał wówczas trzydzieści jeden lat, był i jest dla mnie ideałem, pierwszym mężczyzną w moim życiu, w znaczeniu związku „partnerskiego”, i jest tym ideałem, ale takim jakiego go zapoznałam, a nie takiego, jak poznałam. Spotykaliśmy się osiem miesięcy i z końcem września rozpoczęliśmy wspólne życie na kolejne, równe, cztery lata.

   Imponował mi, był inteligentny, troskliwy, chodził ze mną na długie spacery, które kocham do dziś – tego jednego ze mnie nie udał  mu się wyplenić, był dobry w łóżku, a nawet bardzo dobry, zaradny, ciekawiło go wiele rzeczy, potrafił o nich wiele i ciekawie mówić, tak by zainteresować mnie. I nigdy, przez ten czas się nie kłóciliśmy. Tak było też przez pierwszy rok naszego wspólnego życia. 
Ja studiowałam, chociaż już coraz gorzej mi szło, ponieważ coraz częściej brakowało mi pieniędzy, więc pracowałam to na etacie, to dorabiając sobie, sprzątając u obcych ludzi, nigdy mu to pozornie nie przeszkadzało, ale nigdy też nie mówił o tym nikomu. 
  Chciałam dać mu wszystko, a także te rzeczy materialne, które nie ukrywając, sam mógł sobie z powodzeniem zapewnić, ale przyjemnością dla mnie ogromną było wyprzedzanie go, udowadnianie mu, że go słucham i wiem, czego pragnie.


   Piąty rok studiów okazał się katastrofą, nie miałam już na nie czasu i siły, nie obroniłam się w terminie i zajęło mi to więcej, niż powinno, czasu. Tak, jak na początku w porządkach domowych mi pomagał, chociaż trzeba było mu to anonsować tydzień wcześniej i, oczywiście, przypominać, ponieważ to co on robił było najważniejsze, to później już nie pomagał w ogóle, analogicznie wymagając ode mnie coraz więcej: gotowania co dzień innych dań, nienagannego porządku, a jego mieszkanie miało prawie sto metrów kwadratowych, robienia zapraw, wymyślania i organizowania nam wspólnego, ciekawego czasu. Ja spokojnie, kolejno dawałam się wciągać w różne zachcianki. 
Następnym krokiem było chwalenie go za to co robi, co zdobył i jaki jest cudowny i przepraszanie. Za wiele rzeczy byłam zobowiązana go przeprosić, by nie było kłótni, cichych dni, w których ja nie umiem funkcjonować itp…

Nie ograniczał się tylko do tego: był nieustępliwy jeżeli chodziło o, nazwijmy to: wpływaniem na mnie, by nasze praktyki seksualne były kompatybilne z jego pragnieniami: sposób i pozycje seksualne, a także ciuszki, których nigdy nie lubiłam, a miałam pokaźną garderobę seksownych łaszków, których nie powstydziłaby się porządna, ekskluzywna prostytutka.

   Nie liczenie się z moimi pragnieniami i dążeniami było osobną kwestią, one dla niego nie istniały: wakacje tam gdzie ja bym chciała, nie wchodziły w grę, kupno firanek, takich jak mnie się podobają - było poza dyskusją, bo nawet kubki wybierał ze mną. Jeśli już kupiłam coś sama, podlegało dyskusji i zawsze było złe, brzydkie i wymagało jego starań by można tego używać. 
   Kwestia dzieci, do których dojrzałam w wieku dwudziestu siedmiu lat – odpadła przy pierwszych próbach i nie było możliwości powrotu do tematu – nie chciał, nie był pewien, czy jestem odpowiednia. Dlaczego ja usłyszawszy coś takiego, nie uciekłam z krzykiem – do dziś - nie mam pojęcia.

   Przestawałam sobie radzić, byłam zbyt zmęczona i ciągle nie rozumiałam – jak on tak może. 
Rzuciłam pracę, nie przestałam pracować w ogóle, co prawda, podjęłam się bycia  guwernantką dla dwójki dzieci, za grosze, co do domowego budżetu nic nie wnosiło, ale mogłam wychodzić z domu, w którym on był stale, gdyż tam pracował. Rzuciłam pracę by się obronić, zaczęłam ukradkiem popalać, on wydzielał mi zawsze pieniądze, chodził ze mną na większość zakupów, później, wpadł na pomysł, że mam wszystko zapisywać, nawet kupno bułki za kilka groszy – poddałam się bez większego oporu. 
Gdy podejmował pierwszy próby ubierania mnie – co już było końcowym elementem zmieniania mnie, powiedziałam nie. Ale tylko raz, później nie umiałam sobie kupić majtek by on nie wyraził o nich wcześniej swojej aprobującej opinii.

   Uderzył mnie po raz pierwszy niespełna półtorej roku przed naszym ostatecznym rozstaniem. Dałam w siebie wmówić, że to moja wina, chociaż wymusiłam obietnicę, że nigdy więcej tego nie zrobi. Zrobił, nie licząc przestawiania mną ścian w przedpokoju.W między czasie ja utyłam bardzo, przestawałam o siebie dbać. Chyba, że on zwracał mi uwagę, postanowiłam się odchudzać, co relatywnie odniosło efekty, bo jestem zawziętą kobietą.
W końcu znalazł sobie nowe hobby – fotografia. Oczywiście twierdził, że nie ludzi chce fotografować, chociaż ja naiwnie uważała, że fotografia jest właśnie po to. Starał się mnie oswoić z myślą, że nie tędy pójdzie jego droga, stawiając przed witrynami fotograficznymi i pokazując mi akty, twierdząc, że to ze mną jest coś nie tak, gdy się na to obruszałam, bo jestem zakompleksiona. Cóż… jestem. 
  To, że, co prawda, jadł co ugotowałam, chociaż rzadko słyszałam, że coś mu smakuje, to, że pytałam jak wyglądam, gdy już się wystroiłam by się mu podobać, bo od niego tego nie usłyszałam nigdy, doprowadziło do tego, że, poza uczuciem niedocenienia, chciałam coraz bardziej i lepiej, wpadając w paranoję i wyczekując gdy jadł  czy jak wychodzę „udekorowana”, jakiś wrażeń na jego twarzy.   
Sprawa fotografii poszła dalej i umówił się z jakąś małolatą na „nieodpowiednią”  dla mnie sesję. Gdy wrócił, wzięłam część rzeczy i uciekłam do rodziców na trzy tygodnie. Trzy tygodnie już  wówczas nieustawicznego płaczu, braku snu, zbyt wielu spalonych paczek papierosów itd. To, jak wcześniej ryczałam po kątach, było niczym w porównaniu do tego co miało miejsce później. Ale wróciłam. Zdjęć małolaty nie usunął, bo w końcu włożył w to dużo pracy, a to zawsze było najważniejsze i jeszcze mnie zapewnił, że chce robić takie zdjęcia, ale mnie kocha i …. Nie wiem jak w to uwierzyłam? Kilka miesięcy i odechciało mi się żyć.      Chciałam, bardzo chciałam się powiesić, ale okazało się, że bolą od tego czynu uszy, a dokładniej ściśnięte węzły chłonne, ale już wówczas wyłączałam się, chowałam i płakałam.
 Postanowiłam, co było błędem i mam o to do siebie żal i obrzydzenie, usiąść przed komputerem i w pierwszym odruchu dowiedzieć się co mają te kobiety, a czego ja nie mam. Kolejnym etapem były portale erotyczne, na których umawiają się ludzie na seks, założyłam taki. Żadnych zdjęć, żadnych spotkań – ale miałam, wiedziałam, że mnie sprawdza i że końcu znajdzie w historii przeglądarki. Chciałam się zemścić. Na sobie - w rezultacie, bo usłyszałam, że jestem kurwą.

   Przeszło mi z Internetem. Zajęłam się tym, co chcę robić w życiu, fakt, póki co robię to charytatywnie do dziś, ale robię – wyśmiał mnie. Zaczęłam uciekać na coraz dłuższe dni do rodziców, widywaliśmy się trzy, czasami cztery dni w tygodniu. Seks istniał dla mnie tylko wówczas, jak za dużo wypiłam.

   On całe nasze wspólne życie wyjeżdżał co jakiś czas na dwa tygodnie – taką miał pracę. Zawsze czekałam ze smakołykami, gotowa i szczęśliwa, za ostatnim razem nie było mnie w jego domu. Zanim wyjechał, zostawił mi porozrzucane w domu karteczki, jaki to ze mnie leń, obibok, itp…

   Ryczałam i chciałam  odejść – nie zrobiłam tego, koleżanka przekonała mnie, że nie można tak od razu, a ja jej nie powiedziałam wszystkiego. Tego, że on mnie bił, poniżał, że jak byliśmy w towarzystwie jego znajomych, ja stawałam się powietrzem, że wmawiał we mnie winę, nieśmiałość, lękliwość i chorobę psychiczną. Zostałam, po to by za chwilę mnie wyrzucił. Bo gdy wróciłam, kazał mi się natychmiast wyprowadzić. Byłam dla niego rzeczą, którą należało wyrzucić. Nie mogłam sobie tego darować. Chociaż jak teraz na to patrzę, stwierdzam, że nawet dobrze się stało, bo wówczas chciałabym wrócić. Musiałam upaść bardzo nisko, by przejrzeć na oczy. 
Miałam jakieś przebłyski, ale zawsze on był najważniejszy i to, że przecież tak bardzo się kochamy i nasze uczucie nie może być czymś co można odłożyć, zapomnieć, stracić, a co gorsze – odrzucić od siebie, wyrzec się go.

   Pozbierałam się całkiem niedawno, tak naprawdę. Jeszcze niespełna dwa miesiące temu dopadła mnie olbrzymia za nim tęsknota i niewypowiedziany ból. Teraz już wiem, że to było wynikiem wieloletniego uzależnienia się od tego człowieka i jego rozmyślnego uzależniania mnie od siebie.

Jeśli chodzi o sąsiadów – wątpię, że ostatnie dwa, trzy miesiące nie słyszeli jak płacze, bo już wówczas nie starczyło mi siły, żeby szlochać po cichu. Musieli słyszeć jak na mnie krzyczy i wyzywa. I pewnie nikt by mi nie uwierzył, albo i by nie chciał. Moi znajomi nie lubili go, twierdzili, że jestem przy nim inna, skrajnie usłużna i… tak było. 
Obiad podany na półmiskach – dla dwóch osób! I byłoby tak dalej, gdyby nie przekroczył tak szybko moich granic – tego co w nim było tylko moje, nasze ciała, nasza prywatność, którą postanowił dzielić z dziewczętami, które rozbierają się przed pierwszym lepszym facetem z aparatem. Oczywiście to też była moja wina, ponieważ jestem kłótliwa.

Przestałam lubić wiele rzeczy, które kiedyś mnie odprężały, jak np. śpiewać czy rozmawiać z ludźmi, różnymi i gdziekolwiek, bo zawsze znajdzie się temat gdy tego człowiek chce.

Pierwszy raz opowiadam o wszystkim na raz, wiedząc, że  jest to opowiedziane zbyt chaotycznie, ale jest ciężko wylać z siebie w sposób usystematyzowany tyle lat przyzwolenia na upokarzanie. Teraz wiem, że potrzebowałam pomocy, ale jeśli nawet ktoś to widział, nie był w stanie mi pomóc, gdyż zawsze stawałam w jego obronie, nawet sama przed sobą.

   Był dla mnie kimś więcej niż tylko mężczyzną życia, był przyjacielem – bardzo fałszywym; oparciem, opoką, ale ułudną.

   Nigdy sobie nie wybaczę. Nie tego, że mnie potrafił uderzyć, ale tego, że uwierzyłam, że to moja wina i pozwalałam dawać mu się zmieniać i przerabiać na jego własny użytek, że nie słuchałam sama siebie w tych nikłych przebłyskach świadomości, że nie tak ma wyglądać moje życie.

Czy byłam ofiarą – tak, uzależnioną od jego osoby, w  planie bardzo dobrze uszytym na miarę.

Mam nadzieję, że jeśli, któraś z was, albo któryś z was to przeczyta, będzie to przestrogą i możliwością spojrzenia krytycznie na wasze związki, chociaż nikomu nie życzę takiego.


1 komentarz:

  1. odeszłam od męża terrorysty.... zostawiłam mu wszystko.... żyję w spartańskich warunkach.... sąd zasądził alimenty na rzecz mojego małżonka.... nie wiem co dalej robić.... nie wiem jak żyć...

    OdpowiedzUsuń